Kreta – wakacje w rytmie Zorby część 1.

Najpierw przedstawimy Wam , krótką historię wyjazdu na Kretę:

  1. Piątek, 16 września 2016, godz. 14:30 – telefon do żony:

M: „Anula, znalazłem dobrą ofertę biletów czarterowych na Kretę, tam jeszcze nie byliśmy”

A: „Po ile, na ile i kiedy wylot?”

M: „250 zł na osobę na tydzień, wylot w niedzielę rano z Wrocławia”

A: „Dobra, może być. Dostaniesz urlop?”

M: „Nie wiem, potem się będę tym martwił”

A: „Dobra, bierz”.

  • Piątek, 16 września godz. 14:50 – bilety kupione, urlopy załatwione 🙂
  • Piątek, 16 września godz. 18:00 – wróciliśmy z pracy, mieliśmy jedynie bilety lotnicze. Do tego wylot z Wrocławia (mieszkamy w Warszawie), powrót tydzień później do Gdańska :).

A: „Jak dojedziemy do Wrocławia na 11?”

M: „Zaraz sprawdzę, może PB, może pociąg… No dobra, nic nie ma. Wszystko jest zbyt późno we Wrocławiu i nie zdążymy na lot. Trzeba szukać Bla Bla Cara”

M: „Dobra znalazłem, wyjazd o 5:15 rano. To jedyna opcja żeby zdążyć na lotnisko we Wrocławiu, bierzemy”

A: „Niech będzie.., weź chociaż na pierwszą noc zamów jakiś pokój”

M: „Ok, coś tam znajdę na pierwszą noc, a potem damy radę”.

  • Niedziela, 18 września godz. 4:00 rano – pobudka, 4:55 jedziemy metrem, 5:30 jesteśmy w drodze do Wrocławia, przed nami ponad 300km 🙂
  • Niedziela, 18 września godz. 11:50 – wystartowaliśmy w kierunku Heraklionu.

Kończąc troszkę przydługi wstęp – kupiliśmy bilety na mniej niż 48 godzin przed lotem (jak na nas to nie jest źle). Koszt biletów to 504 zł/2os., zatem 252zł za osobę. Oczywiście jak to w czarterach bagaż w cenie (i tak wzięliśmy tylko po plecaku). Żeby uniknąć upychania plecaków w kabinie postanowiliśmy nadać większy z nich do luku. Do tego posłużyła nam ortalionowa torba pamiętająca jeszcze czasy katridży do Pegasusa kupowanych od Bułgarów na bazarze. Jest to dobry patent jeżeli chcecie uniknąć zniszczenia plecaka na lotnisku. Warto go w coś opakować.

Tak jak wspomniałem lot mieliśmy z wrocławskiego lotniska, swoją drogą lotniska całkiem fajnego (wejście przypomina mi trochę lotnisko w Liverpoolu):

Następne trzy godziny lotu do Heraklionu minęły bez większej historii. Linie czarterowe Small Planet wypadły całkiem ok. Oczywiście miejsce przy oknie dzięki czemu mogłem wpatrywać się   w otaczający świat jak sroka w gnat 🙂

Tuż przed 16 (pamiętajcie o różnicy czasu, na miejscu godzina do przodu!) wylądowaliśmy na lotnisku w stolicy Krety – Heraklionie. Gdybyśmy zrobili plebiscyt na najbardziej beznadziejne lotnisko na świecie to pewnie byłaby to nasza czołówka. Przed wyjazdem planowaliśmy wypożyczyć samochód na cały wyjazd. Niestety wszystkie polecane wypożyczalnie nie miały żadnych wolnych samochodów :(. Opinie o innych wypożyczalniach sprawiły, że pozostała nam komunikacja miejska, która swoją drogą jest dość nieźle rozwinięta na Krecie.

Naczekaliśmy się na bagaż niemiłosiernie. Tłum naszych Rodaków, Litwinów i Rosjan skutecznie okupował taśmy bagażowe. Jak tylko pojawił się nasz ortalion na taśmie, musiałem stoczyć walkę jak na wyprzedaży w Lidlu, żeby dostać się do mojego ulubionego plecaka :). Na szczęście po kilkudziesięciu minutach udało nam się opuścić lotnisko i autobusem udaliśmy się do Stalis (Stalidy) gdzie mieliśmy swój pierwszy nocleg. Wybraliśmy to miejsce ze względu na cztery rzeczy – odległość od lotniska w Heraklionie (ledwie ok. 30km), stosunek jakość/cena, bliskość przyzwoitej plaży oraz dobry punkt komunikacyjny w inne rejony Krety. Nie zawiedliśmy się. Kreta przywitała nas również wspaniałą pogodą – pełnym słońcem oraz 30 stopniami.

Po kilkunastu minutach szukania odnaleźliśmy nasz nocleg. Z tarasu mieliśmy bardzo fajny widok na miasteczko oraz morze, coś co lubimy :). Jak na opcję budżetową to widok był świetny:

Jeszcze tego samego dnia poszliśmy na drobny rekonesans. Pobliska plaża wyglądała całkiem fajnie, a przejrzystość wody zachęcała do kąpieli:

Pracowity dzień zwieńczyliśmy obowiązkowym punktem czyli wizytą w greckiej tawernie. Kierując się opiniami Tripadvisora trafiliśmy do Hellas Taverne. Jak zwykle użytkownicy Tripadvisora się nie mylili. Zjedliśmy niesamowity „Grecki półmisek” składający się z typowych potraw dla tego regionu – Musaki, faszerowanej papryki i pomidora i dwóch potraw mięsnych, których nazw zapomniałem :(, oraz kieliszka Raki na przywitanie. Porcja na dwie osoby była ogromna, do tego oczywiście lokalne piwko Mythos. Najedliśmy się niesamowicie, z mroczkami przed oczami udaliśmy się do naszej kwaterki gdzie wreszcie mogliśmy trochę odpocząć :).

Kolejnego dnia postanowiliśmy na lenistwo. Planowaliśmy całodniowe leżenie na plaży, którą poznaliśmy dzień wcześniej. Piękne słońce, ciepła i przejrzysta woda. Wszystko sprzyjało lenistwu ;). Plaża Stalis Beach w dzień jeszcze zyskała na uroku:

Długo jednak nie wytrzymaliśmy. O 14 zwinęliśmy się z plaży i postanowiliśmy jechać autobusem do Agios Nikolaos – miasta położonego na północno-wschodnim wybrzeżu Krety. Był to strzał w 10. Miasto nas oczarowało! Zachwyciło nas słodkowodne jezioro Vulismeni, które otoczone jest przez typowo greckie zabudowania:

Według legend w jeziorze tym zażywała kąpieli nawet Atena :). Patrząc na scenerię, nie dziwimy się jej. Jezioro jest połączone z portem i morzem wąskim kanałem zbudowanym w 1870 roku. Agios Nikolaos położone jest na kilku wzgórzach dzięki czemu można podziwiać tak wspaniałe panoramy.

Wzdłuż jeziora jest wiele knajpek, sklepików z pamiątkami czy kawiarni. Najpiękniejsze w tym mieście jest jednak to, że oparło się ono turystom i zachowało swój grecki klimat:

Można tutaj znaleźć także kilka posągów, w tym m.in. posąg Europy siedzącej na grzbiecie byka:

Oraz znajdującą się obok niej statuę, która nie wiemy co symbolizuje 🙂

Dla miłośników plażowania – w Agios Nikolaos plaże są raczej żwirkowe lub kamieniste. Mimo wszystko posiadają swój urok 🙂

Spacer po Agios Nikolaos utwierdził nas w przekonaniu, że Kreta to piękna wyspa!

Po powrocie do Stalis udaliśmy się do tej samej tawerny, w której byliśmy dnia poprzedniego. Ja tym razem zamówiłem pyszny gyrosik, Ania zupę rybną 🙂

Oprócz wrażeń smakowych doświadczyliśmy również dużej dawki rozrywki. W pewnym momencie jeden z kelnerów zaczął tańczyć do muzyki granej przez dwóch emerytowanych Greków.

Tradycja nakazuje, że podczas zabawy tłucze się talerze :D. Nie inaczej było tamtego dnia, podczas jego tańca ludzie potłukli co najmniej kilkanaście talerzy rzucając nimi o podłogę – bardzo fajne doświadczenie :). Po tym wszystkim właściciel zebrał gości i poszliśmy na ulicę tańczyć Zorbę! Zabawa przednia :).

Po tej zabawie wróciliśmy do stołów i jedna z Pań, która bardzo dobrze się bawiła (prawdopodobnie Greczynka bo znała tutejsze obyczaje) wyznaczyła jedną osobę, która miała zatańczyć do muzyki. Spośród co najmniej kilkudziesięciu osób padło na mnie (czemu zawsze ja…). No nic, długo się nie zastanawiałem i ruszyłem na scenę :D. Po zatańczeniu rytuał polegał na chwili tańca z kieliszkiem raki na głowie, dałem radę :P. Na koniec trzeba było z pozycji leżącej chwycić ustami kieliszek i wypić całą zawartość mocno się odchylając. Oczywiście dałem radę :). Jeszcze Polska nie zginęła! Niestety część tego „występu” nagrała Ania… Mam nadzieję, że nigdy nie będzie mnie szantażowała tym nagraniem ;).

W kolejnej części opiszemy piękne zakątki Krety oraz jej stolicę – Heraklion! Do usłyszenia.

 

 

 

 

Odpowiedź do artykułu “Kreta – wakacje w rytmie Zorby część 1.