W poprzedniej części opisaliśmy naszą drogę oraz pierwsze wrażenia z pobytu w Hanoi. Prawdziwe doznania zaczęły się jednak od momentu pierwszego wyjścia z hotelu :). Z pustymi brzuchami udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, w którym możemy zjeść nasz pierwszy wietnamski posiłek. Z polecenia Williama wybraliśmy restaurację specjalizującą się w tzw. Bun Bo Nam Bo.
Nauczeni doświadczeniem z poprzednich podróży po krajach azjatyckich wiedzieliśmy, że to z czym mamy do czynienia w barach wietnamskich, które możemy spotkać w Polsce ma się nijak to kuchni oryginalnej. Próżno było szukać „Kurczaka Hanoi” czy innych dziwnych nazw. Kuchnia wietnamska okazała się zupełnie inna od typowo europejskich wyobrażeń oprócz dwóch wyjątków – Zupy Pho i słynnych Sajgonek.
Jako, że trafiliśmy do knajpki specjalizującej się w potrawie Bun Bo Nam Bo nie mogliśmy nie zamówić tego dania. Zanim jednak zdecydowaliśmy się na zamówienie dostaliśmy anglojęzyczne menu z dostępnymi potrawami (rzadka sprawa nawet w Hanoi):
Oprócz wspomnianej potrawy wybraliśmy jeszcze dwie przystawki – świeże Sajgonki oraz te smażone w głębokim oleju. Ciekawostką jest, że dostaje się papier ryżowy i można pobawić się w szefa kuchni samemu robiąc sobie Sajgonki – częsty przypadek w Wietnamie :). Przed wyjazdem do Wietnamu Sajgonki jadłem chyba tylko raz. Nie wiem czemu, ale nie byłem ich fanem i zawsze omijałem je w różnego rodzaju barach. Wizyta w Wietnamie zmieniła wszystko…
Na początek zaserwowano nam tzw. Świeże Sajgonki, w skład oprócz papieru ryżowego wchodziły krewetki i warzywa – ogórek, sałata, kiełki i szczypiorek. Oprócz tego dostaliśmy sos, który służył do maczania Sajgonek.
Sajgonki były cudowne, zarówno te smażone a przede wszystkim te świeże. Od tamtej pory stałem się fanem tzw. „Nem” czyli po naszemu Sajgonek :). Warto zapamiętać nazwę Nem gdyż jest to jedna z częściej używanych nazw w Wietnamie, będziecie wiedzieć co zamawiacie w przypadku braku jakiegokolwiek menu :).
Po „przystawkach” przyszedł czas na danie główne – Bun Bo Nam Bo:
Danie to wygląda jak swego rodzaju sałatka z makaronu ryżowego, wołowiny, orzeszków i warzyw. Do tego dochodzi bulion, którym polewa się całość zawartości talerza. Danie było świetne i bardzo sycące. Popite lokalnym piwem sprawiło, że nasze pierwsze doświadczenie kulinarne z Wietnamem zapamiętamy na długo – oczywiście pozytywnie :).
Danie główne kosztowało 55 tysięcy Dongów czyli 2.5 USD. Biorąc pod uwagę ceny w pozostałych knajpkach nie jest to najtaniej, ale pewna rekomendacja i wysokie oceny na Trip Advisorze przekonał nas do wizyty w tej jadłodajni :). Nie zawiedliśmy się i możemy Wam ją szczerze polecić!
Z pełnymi brzuchami udaliśmy się do jednej z głównych atrakcji Hanoi – jeziora Ho Hoan Kiem. Jest to tzw. Jezioro Odzyskanego Miecza. Nazwa pochodzi z lokalnej legendy, według której rybak Le Loi spotkał w jeziorze Złotego Żółwia, od którego otrzymał magiczny miecz, który uczynił go niepokonanym, a po pokonaniu Dynastii Ming sprawił, że został władcą. W dowód wdzięczności Le Loi nakazał wybudować pośrodku jeziora „Wieżę Żółwia”, która stała się jednym z symboli stolicy Wietnamu Hanoi.
Okolice jeziora to tętniące życiem centrum miasta. Jest to miejsce spotkań Wietnamczyków. Idąc tam zobaczyliśmy prawdziwy klimat ulic Hanoi – niekończące się morze skuterów i samochodów. Przejście na drugą stronę ulicy to nie lada wyczyn! Poradniki jak przemieszczać się z jednej strony na drugą można spotkać nawet w hotelach :). Zasada jest prosta – należy iść pewnym krokiem najlepiej z wyciągniętą ręką. Nie można biec ani się zatrzymywać – kierowcy bardzo sprawnie omijają pieszych. Czasami odbywa się to na tzw. „milimetry”, ale zachowując zimną krew udało nam się przechodzić nawet najgorsze skrzyżowania :). Jedno z bardziej „lajtowych” w okolicy jeziora:
Na placu przy jeziorze spotkała nas ciekawa sytuacja. Podszedł do nas młody Wietnamczyk (może 7, 8 lat) i bardzo przyzwoitym angielskim zagadał skąd jesteśmy. Zapytał czy możemy z nim porozmawiać bo chce „podszlifować” swój angielski. Oczywiście zauroczeni ciekawym świata dzieciakiem zgodziliśmy się bez wahania. Rozmawialiśmy m.in. o ulicznych śmieciach czy ochronie środowiska aż przyszedł czas na pytanie o hobby. Młody powiedział nam, że ma ciekawe hobby – zbiera walutę ze świata. Ja w sumie mam podobne hobby więc bardzo mi się to spodobało. Okazało się jednak, że to dość wyrafinowania próba wyłudzenia od nas kasy, dzieciak od razu zapytał czy czasem nie mamy przy sobie amerykańskich Dolarów bo przydałyby mu się do kolekcji. W Wietnamie waluta ta jest spotykana na każdym kroku więc od razu domyśleliśmy się o co chodzi tym bardziej, że młody miłośnik waluty nie bardzo chciał słyszeć o naszej rodzimej walucie. Zależało mu na Dolarach :). Niestety nie dostał, ale angielski podszkolił :). Plac ten jest pełny dzieci, w głównej mierze dzieci bawiących się i jeżdżących na bardzo tam modnych elektrycznych deskorolkach czy rolkach:
Następnego dnia przyszedł czas na odwiedziny w miejscu, z którego słynie Hanoi czyli słynnym Mauzoleum Ho Chi Minha. Postać tego słynnego komunistycznego wodza i prezydenta Wietnamu jest traktowana w sposób szczególny – plakaty, pomniki, mauzoleum czy aktualna nazwa Sajgonu (Ho Chi Minh City) to tylko część szacunku, który jest oddawany przez Wietnamczyków swojemu zmarłemu wiele lat temu wodzowi.
Do mauzoleum udaliśmy się na pieszo. Dystans z Old Quarter nie jest duży – raptem kilka kilometrów. Co prawda 40-stopniowy upał nie pomagał, ale zaopatrzeni w spore zasoby wody daliśmy spokojnie radę :). Po drodze mijaliśmy pełno flag, zazwyczaj fladze wietnamskiej towarzyszy druga – flaga z sierpem i młotem, typowy symbol komunistyczny:
Mniej więcej w połowie drogi do mauzoleum przechodziliśmy obok dużego placu, na którym stał pomnik… Lenina. Dla nas było to mocno zaskakujące, ale Władimir Iljicz Uljanow (Włodzimierz Lenin) to postać często przewijająca się na tamtejszych plakatach i placach:
Tuż obok Mauzoleum Ho Chi Minha zobaczyliśmy Polską flagę. Okazało się, że nasza ambasada ma swego rodzaju pole position – położona jest tuż obok mauzoleum! Miła niespodzianka 🙂
W języku wietnamskim Polska to Ba Lan. Warto zapamiętać tę nazwę gdyż Wietnamczycy zazwyczaj zupełnie nie kojarzą co to „Poland”, ale jak powiedziecie, że jesteście z Ba Lan to od razu skojarzą :). Obok naszej ambasady znajdują się też kolejne oraz wiele budynków rządowych:
Okolice mauzoleum są odmienne od innych części Hanoi – tutaj panuje względny spokój, przez ulicę jest łatwo przejść, niewiele skuterów i samochodów. Dużo wycieczek szkolnych oraz turystów. Wstęp na teren mauzoleum jest bezpłatny. Warto się zaopatrzyć w nakrycie głowy oraz wodę – upał niesamowity, do tego nie bardzo jest się gdzie schronić. Tak jak wspomniałem po drodze mogliśmy podziwiać różne komunistyczne symbole, mimo wszystko widok grobowca Ho Chi Minha oraz cały plac go otaczający zrobił na nas ogromne wrażenie. Tam czuć komunizm jak nigdzie indziej. Przypominają się obrazki z Korei Północnej czy Chin gdzie na wielkich placach umieszczone są flagi, pomniki i wielkie grobowce:
Nawet jeżeli ktoś nie jest miłośnikiem klimatów z poprzedniej epoki to musi odwiedzić to miejsce. Na nas, nie pamiętających ery komunizmu w Polsce zrobiło ono duże wrażenie. Tuż obok mauzoleum jest muzeum Ho Chi Minha, my nie mieliśmy zbyt dużo czasu, a dodatkowo muzea nie bardzo nas pociągają – odpuściliśmy. Jeżeli jednak będziecie mieli więcej czasu to pewnie warto to muzeum odwiedzić gdyż wstęp jest stosunkowo tani:
Całości strzeże duża liczba żołnierzy, którzy od czasu do czasu się zmieniają na warcie. Pomimo otoczenia, które jest bardzo poważne sprawiają oni dość sympatyczne wrażenie:
Kolejny miejscem, które odwiedziliśmy w stolicy Wietnamu była Katedra św. Józefa. Jest to centrum Kościoła Katolickiego w Hanoi. Wybudowana ona została w XIX wieku. Trzeba przyznać, że miejsce to wyróżnia się na mapie Hanoi, warto tam pójść. Niestety mogliśmy ją podziwiać jedynie z zewnątrz:
Po zwiedzaniu przyszedł czas na obiad :). Tym razem wybraliśmy małą knajpkę specjalizującą się w daniu pochodzącym z Hanoi i będącym jednym z symboli tego miasta – poszliśmy na słynne danie Bun Cha. Jest to danie składające się z makaronu ryżowego, dużej ilości zielonych roślin w skład, których wchodzi sałata i mięta oraz przede wszystkim z grillowanej wieprzowiny:
Stosunkowo proste i bardzo tanie (zapłaciliśmy raptem 2 Dolary amerykańskie) danie było przepyszne! Kolejna udana kulinarna przygoda :). Oczywiście jedząc w lokalnych restauracjach przygotujcie się na jedzenie pałeczkami :).
Spacer ulicami Hanoi wyłączając przechodzenie przez ulicę był bardzo przyjemny, mogliśmy podziwiać codziennie życie mieszkańców, ich pracę oraz ciekawe miejsca jak m.in. tory kolejowe pomiędzy domami mieszkalnymi, widok w Europie raczej rzadki :):
Do stolicy Wietnamu wróciliśmy jeszcze dwa razy jedynie na nocleg pomiędzy kolejnymi przejazdami, odwiedziliśmy m.in. tę samą restaurację specjalizującą się w Bun Bo Nam Bo, tym razem zamówiliśmy pikantną zupę z owocami morza oraz makaron z czymś w rodzaju Sajgonek z wieprzowiny:
Podsumowując, przed przyjazdem do Wietnamu czytaliśmy wiele opinii jakoby Hanoi było miastem, w którym nie warto spędzić więcej niż jeden dzień, a Północ Wietnamu jako miejsce dość nieprzyjazne. Z perspektywy czasu możemy Wam śmiało polecić Północ i oczywiście Hanoi. Dla nas miasto to było bardzo przyjazne i ciekawe. Będąc w Wietnamie warto spędzić przynajmniej dwa dni w stolicy.
W następnej części opiszemy wizytę w jednym z najpiękniejszych miejsc, które odwiedziliśmy podczas naszych podróży – opiszemy górską miejscowość SaPa i jej okolice!